30.04.2010

Ciemna strona Księżyca

Piosenka, która pasuje do filmu w taki, czy inny sposób: Wax Tailor.

WSTĘP
Jeżeli ktoś lubi filmy w stylu „Armagedonu”, nie powinien w ogóle czytać tej recenzji. Inna sprawa, że może się dzięki „Księżycowi” nawróci na dobre, psychologiczno-science-fiction kino, którego w światowej kinematografii bardzo brakuje. Gdybym już musiała porównywać, porównałabym „Moon” do Soderberghowskiego „Solaris”, z tym dopiskiem, że „Moon” jest właśnie takim „Solarisem”, jaki Soderbergh powinien był nakręcić. Krótko mówiąc: „Moon” jest dużo lepszym filmem, niż „Solaris”, operując równocześnie tymi samymi rekwizytami.

O CO CHODZI
Mamy więc głównego i właściwie jedynego bohatera, zamkniętego w sterylnej przestrzeni księżycowej bazy. Sam Bell (Sam Rockwell) pojawia się na ekranie, wyglądając jak hippis z wąsem a’la Lech Wałęsa nie bez przyczyny. Samotny jak palec Sam kończy właśnie trzyletni pobyt na księżycu, pracując dla korporacji górniczej, wydobywającej hel, dzięki czemu na ziemi panuje wreszcie powszechna szczęśliwość, dostatek, błogość i miłość. Co jakiś czas w ciągu trwania filmu Sam bombardowany jest nagraniami pełnymi wdzięczności za pracę, jaką wykonuje dla dobra całej ludzkości. Od tych ociekających lukrem peanów robi się wreszcie niedobrze, pobrzmiewa w nich jakaś fałszywa, chociaż nieuchwytna nuta. Głównemu bohaterowi zresztą też robi się niedobrze, zwłaszcza psychicznie, bo ma już dość odosobnienia, tęskni za coraz smutniejszą żoną i małą córeczką, od których wiadomości przychodzą skąpo z powodu awarii satelity. Przez tego zepsutego satelitę, Sam wydaje się w tej samotni jeszcze bardziej uwięziony i odseparowany od rzeczywistości. Zwłaszcza, że praca, za którą cała ludzkość jest mu tak wdzięczna jest w istocie pracą, którą z powodzeniem mogłaby wykonywać małpa. Wszystko jest zautomatyzowane, bezzałogowe i w zasadzie obecność Sama Bella w tej technokracji jest mało logiczna. Życie na księżycu pozostaje bezbarwne jak krajobraz i równie nudne, a jedyną rozrywką, na jaką można liczyć, są awarie.

Sam nie jest w księżycowej bazie tak całkowicie sam. Jego towarzyszem, który widzi wszystko, wie wszystko i wbrew pozorom – potrafi wszystko (scena obcinania włosów!) jest… komputer. Wszelkie konotacje ze zwariowanym HAL’em z „Odysei Kosmicznej”, które będziemy mieli… będziemy mieli aż do samego końca filmu.

A potem, w nieśpiesznie rozgrywanych sekwencjach dzieje się to, cośmy podejrzewali, że może się dziać. Tylko, że absolutnie nie będziemy mieli racji. Oglądając „Moon” najlepiej zaraz na początku zapomnieć o wszelkich podobnych filmach, które widzieliśmy w życiu.

WAŻNE SŁOWO – MINIMALIZM
Filmweb podaje, że obsada „Moon” składa się z dziewięciu osób. Cóż, to dużo, zwłaszcza, że większości z nich nie wychwyci ani nasze oko, ani pamięć. Najważniejszy w obsadzie jest Sam Rockwell (którego, muszę wyznać, zdarza mi się wielbić) oraz Głos komputera. I to jest prawie wszystko.

Scenografia (autorstwa aż trzech artystów) to sterylne, prawie puste wnętrze księżycowej bazy oraz powierzchnia Księżyca. Mamy więc zimne, szare przestrzenie, które podkreślają emocjonalny chłód oraz wywołują przygnębiający, depresyjny nastrój. Księżyc jest piękny, odwzorowany z HQ dokładnością, może być też kuszący na pierwszy rzut oka, ale nie przez trzy lata. Na tle nieba obowiązkowo widnieje odległy obraz kolorowej, szczęśliwej Ziemi.

Ścieżka dźwiękowa (Clint Mansell ) jest równie oszczędna. Najczęściej w uszy wbija się cisza, urozmaicana od czasu do czasu "domowymi" odgłosami bazy. Muzyka natomiast to monotonna melodia, wywołująca przygnębienie, albo szarpiąca nerwy w momentach "kiedy coś się dzieje". Na dobrą sprawę dzieje się przez cały czas, trzeba tylko (albo aż!) być skupionym, żeby to dostrzec.

Dzięki minimalizmowi w sferze zmysłów, reżyser osiągnął maksimum dramatyzmu. Pozorny chłód emocjonalny naładowany jest napięciem jak transformator. Maksimum napięcia przy minimum akcji. Prawie kłania się Hitchcock. Co prawda owa oziębłość lekko niszczy końcówkę filmu, ale i tak można wysunąć przekonujące argumenty na jej obronę.

KONKLUZJE NIEOSTATECZNE
„Moon” powstał na fali filmów, w których ludzi, jako cywilizację ukazuje się w krytycznym, żeby nie powiedzieć - oskarżycielskim świetle. Jednostki natomiast nie są wcale takie złe, nawet jeżeli służą „systemowi”. Bohater to "człowiek uwikłany" w wyniku splotu pechowych sytuacji. W obliczu zagrożenia nie zamienia się w supermana, ani nie ujawniają się w nim żadne nadspodziewane umiejętności, które pozwolą mu wygrać. W zasadzie to nie ma żadnej wygranej, wręcz przeciwnie – cywilizacja ustawi go pod pręgierzem opinii publicznej i osądzi po swojemu.

Na koniec przychodzi mi na myśl jeszcze jedno porównanie. Tak samo jak w „Dystrykt 9”, koniec filmu to zaledwie początek problemów głównego bohatera.

PUNKTACJA:

5 pastylek prozaku za całokształt, ale zwłaszcza za scenariusz i grę aktorską

plus opakowanie Septolete za Głos :)

Brak komentarzy: